PRZEMEK ZAŃKO | LUNA TAKEGASHI
Przestaliśmy wierzyć w przyszłość. Kiedy w latach 60. ludzkość wyruszała w gwiazdy, kultura popularna aż puchła od optymistycznych fantazji na temat podboju odległych planet, życzliwych kosmitów i doskonałych społeczeństw, które wkrótce zbudujemy. Dzisiejsze seriale, filmy, książki i komiksy, jeśli już w ogóle się w przyszłość zapuszczają, rysują przed nami wizje raczej ponure.
Zakończony kilka lat temu Battlestar Galactica przedstawiał niedobitki ludzkości walczące z przeważającymi siłami wroga, skupiając się na towarzyszących tej walce konfliktach wewnętrznych, rywalizacji o władzę i trudnych warunkach życia. Anulowane po pierwszym sezonie amerykańskie Almost Human pokazało pracę policjanta w niedalekiej przyszłości, zmagającego się z nowymi rodzajami przestępstw, których powstanie umożliwił rozwój technologii. Rewolucja nakreśliła przed nami obraz nieuniknionego upadku cywilizacji zależnej od elektryczności i cofnięcie się ludzkości do poziomu walki o surowce. Brytyjskie Czarne lustro pokazuje tragiczne społeczne konsekwencje wynalazków, które w niedalekiej przyszłości staną się częścią życia codziennego. Nie lepiej jest w filmach: popularne Dystrykt 9 (2009, N. Blomkamp), Elizjum (2013, N. Blomkamp), Wyścig z czasem (2011, A. Niccol) czy Niepamięć (2013, J. Kosinski) to w najlepszym razie dystopie lub postapokaliptyczne wizje Ziemi, wspominającej ze smutkiem dawną chwałę. Katastrofizm i pesymistyczna atmosfera przesączają się nawet do fabuł dla dzieci: w animacji studia Pixar opustoszałą planetę pełną złomu przemierza nostalgiczny robot Wall-E (2008, A. Stanton).
Dystopie oraz postapokalipsa towarzyszą nam oczywiście od dawna i trudno by było obronić stwierdzenie, że są obecnie znacznie popularniejsze niż kiedyś. Nieustanny lęk oraz poczucie bezsilności powszechne były chociażby w fabułach z czasów Zimnej Wojny, co uchwycono na przykład w Strażnikach Alana Moore’a. Ale o ile zakończenie Strażników tchnęło pewną nadzieją, dzisiejsze teksty kultury wydają się jej prawie całkowicie pozbawione. Chcemy widzieć świat wyprany z barw, uwikłany w konflikty, herosów upadających albo już upadłych. Nolanowska trylogia o Batmanie (2005, 2008, 2012) z lubością zagłębia się w tematy terroryzmu, inwigilujących obywateli rządów czy chaosu. Twórcy Człowieka ze stali (2013, Z. Snyder) każą Supermanowi zabić. Gdzie się zatem podziały wszystkie podnoszące na duchu opowieści?
Chcemy widzieć świat wyprany z barw, uwikłany w konflikty, herosów upadających albo już upadłych.
Trudno się dziwić, że wyobrażamy sobie przyszłość w ciemnych barwach, skoro już teraźniejszość jawi nam się jako, delikatnie mówiąc, nieprzyjemna. Jednym z dominujących nurtów w serialach o przyszłości ostatnich lat jest militarne science fiction, przedstawiające świat ogarnięty wojną. We Wrogim niebie Ziemię podbijają kosmici, przeciwko którym walczy ludzki ruch oporu, zmagając się równocześnie z głodem, strachem i zwątpieniem. Debiutujące Z Nation to opowieść – zapewne czerpiąca inspirację z popularnego The Walking Dead – o grupce ludzi usiłujących przeżyć w Stanach Zjednoczonych opanowanych przez zombie. Jest to oczywiście po części spowodowane tym, że na niwie serialowej dominują Amerykanie, dla których ostatnie dekady rzeczywiście pełne były konfliktów zbrojnych. Dlatego nawet dość pogodne w tonie przygody agentów S.H.I.E.L.D. przedstawiają nam świat w stanie nieustannego zagrożenia, w którym – jak ujął to Zbigniew Bauman – godzimy się poświęcać wolność, byle uzyskać poczucie bezpieczeństwa.
Duch czasu przejawia się także w typie bohatera, jaki rozgościł się we wszystkich bez mała gatunkach serialowych i filmowych. Mowa o złośliwym antybohaterze, który jeśli już pomaga ludziom lub ratuje świat, robi to z cynicznym uśmieszkiem na ustach i lekceważąc ostentacyjnie wszystkie reguły, także te dotyczące życia społecznego. Ów modny rodzaj protagonisty reprezentują postacie takie jak doktor House, doktor Thackery z The Knick, detektyw „Rusty” Cohle z Detektywa; często występuje też odmiana „nieznośny geniusz”, by wspomnieć tylko o Sherlocku z serialu BBC czy Sheldonie Cooperze z Teorii wielkiego podrywu. Nawet z reguły pogodny i heroiczny protagonista Doktora Who w swojej dwunastej inkarnacji stał się oschły, wycofany i nieprzyjemny dla przyjaciół. Bycie dupkiem to zaleta, zdają się mówić współczesne seriale. Uprzejmość i szacunek dla innych są oznakami słabości, a nadzieja to po prostu przejaw naiwności. Bohater naszych czasów nie wierzy w nic.
Nie jest dla nikogo tajemnicą, że snując wizje przyszłości, ludzkość projektuje po prostu swoje obecne marzenia i lęki. Nawet strach przed technologią towarzyszy nam od wieków: już Sokrates w jednym z Platońskich dialogów ubolewał nad powszechnym ogłupieniem młodzieży, jakie już wkrótce sprowadzi ten nowy, wstrętny, zniechęcający do ćwiczenia pamięci wynalazek – pismo. Ale niepokojącą cechą współczesności jest fakt, że tak trudno nam w ogóle tworzyć jakieś wizje przyszłości. Wiek XX obfitował w najróżniejsze, mniej lub bardziej utopijne poglądy na temat tego, co nastąpi: ideologie komunizmu i nazizmu śniły o własnej przyszłej potędze, ruchy wolnościowe – o świecie po zburzeniu muru berlińskiego, futurologowie straszyli nas atomową zagładą i katastrofą ekologiczną. Wiek XXI, być może zrażony porażkami poprzednika, woli nie wyobrażać sobie niczego. Literaturoznawca Przemysław Czapliński ujął to najlepiej: „Koniec nastąpił na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i nie polegał na zaniku dziejów. Wyrażał się raczej w zaniku wymyślania przyszłości. A kiedy ustaje ruch wymiany poglądów na temat dziejów możliwych i innych niż dane, historia dobiega – chwilowego – końca”.
Kryzys wyobraźni przyszłościowej, o którym pisze Czapliński, ma trzy aspekty. Pierwszy – to omówiona już wszechobecna atmosfera pesymizmu, stagnacji, niepokoju. Drugi – to powielanie idei zamiast tworzenia nowych, co łatwo zaobserwować, śledząc bieżącą produkcję kulturową: króluje wtórność, zaś naprawdę nowe, świeże pomysły na urządzenie świata lub przynajmniej pojedynczego ludzkiego życia można policzyć na palcach jednej ręki. (Nie bez kozery tak popularne są wszelkiej maści parodie oraz „burzenie czwartej ściany”, czyli zjawiska sugerujące przesycenie pewnymi tropami w kulturze). Aspekt trzeci i ostatni – to fala nostalgii.
Ten element jest nieco wyraźniej widoczny w Polsce, gdzie od wielu sezonów święci triumfy Czas honoru, bohaterska opowieść o II wojnie światowej, która już w tytule odwołuje się do pewnego heroicznego mitu przeszłości. Ale i w serialach zagranicznych nie brak nostalgii. Amerykanie w pełnych wątków westernowych Firefly i Rewolucji wspominają czasy pionierów i otwierających się przed nimi nieograniczonych możliwości. Brytyjczycy w Downton Abbey cofają się do pełnych elegancji oraz godności początków ubiegłego stulecia. Inny brytyjski serial, Życie na Marsie, historia o współczesnym policjancie przeniesionym w barwniejsze, mniej skrępowane zasadami lata 70., spodobała się nie tylko w swojej ojczyźnie – Rosjanie nakręcili własną wersję, zatytułowaną Ciemna strona Księżyca, ukazującą kontrast współczesności oraz epoki ZSRR. Przykłady można by mnożyć. Ten szczególny apetyt na nostalgię u współczesnego widza wydaje się świadczyć, jak twierdzi cytowany Czapliński, o niezadowoleniu z teraźniejszości. Ale świadczy też o czymś bardziej niepokojącym. Stając przed nieakceptowanym tu i teraz, widz mógłby projektować wizje lepszej przyszłości, a jednak zamiast tego aktywnego rozwiązania wybiera bierną (i iluzoryczną) ucieczkę w „dawne, dobre czasy”. Czyżbyśmy aż tak bardzo stracili nadzieję?
Być może jednak nie warto jeszcze załamywać rąk. W pewnym sensie obecny pesymizm to naturalna kolej rzeczy. Analizując historię fabuł superbohaterskich, Grant Morrison zauważa w swojej książce Supergods, że kultura popularna wydaje się funkcjonować jak wahadło, wychylając się na przemian to ku opowieściom jasnym i pełnym nadziei („hippie”), to znów mrocznym i ponurym („punk”). I faktycznie, jeśli prześledzić dzieje kultury w ostatnim półwieczu, można zauważyć te następujące po sobie fazy – hurraoptymizm ery podboju kosmosu, narodziny punka dekadę później, lata 80. pełne popu oraz marzeń o latających samochodach, lata 90. niosące grunge i śmierć Supermana... Wystarczy porównać kolorową ekranizację przygód herosa w czerwonych majtkach z roku 1978 z pełnym śmierci, zniszczeń i spranych barw współczesnym Człowiekiem ze stali, by stało się jasne, że druga dekada XXI wieku zdecydowanie stoi po ciemnej stronie Mocy. Ale jeśli tak, to o czym świadczy ogromna popularność kolorowych, radosnych filmów superbohaterskich Marvela? Wahadło przecież wciąż się kołysze. Być może zbliża się czas nowej nadziei?
PRZEMEK ZAŃKO
początkujący autor prozy, ciut mniej początkujący fan seriali. Skończył polonistykę. Lubi książki Dukaja, Pink Floyd i GTA Vice City.